Tylko Umarli Widzieli Koniec Wojny
The latest Tweets from Piotr Palej (@nie_tym_razem): "pewnych rzeczy nigdy sie nie zrozumie. A po za tym chory :/"
Wiek nie jest taki istotny. Jak najbardziej można pracować w Policji w wieku 30 lat. Istotne jest to, jak wygląda nasza sprawność fizyczna. Aby dostać się do Policji, należy przejść pewną drogę rekrutacji. Jednym z jej etapów jest test sprawnościowy, który wymaga przynajmniej podstawowej sprawności fizycznej i kondycji.
Dwudziestu jeden ludzi opisanych w tej książce nie było tylko formalnie nazistami. Ośmiu z nich - Otto Ambros, Theodor Benzinger, Kurt Blome, Walter Dornberger, Siegfried Knemeyer, Walter Schreiber, Walter Schieber i Wernher von Braun - blisko współpracowało w czasie wojny z Adolfem Hitlerem, Heinrichem Himmlerem i Hermannem Goringiem.
Tylko umarli wiedzą. Patronat. Ryszard Ćwirlej Wydawnictwo: Czwarta Strona Cykl: Antoni Fischer (tom 2) kryminał, sensacja, thriller. 520 str. 8 godz. 40 min. Szczegóły. 1 nagroda. Kup książkę. Ekscytująca powieść mistrza kryminału z burzliwą historią z pierwszej połowy XX wieku w tle. Lipiec 1932 roku.
tylko umarli widzieli koniec wojny. opis. dbaj o cywilÓw , dbaj o swoich ŻoŁnierzy , bĄdz oddany ojczyznie i szlifuj swoje umiejĘtnoŚci statystyki klanu.
Angeli Merkel życie na podsłuchu, leczenie po amerykańsku, Dreamlinery, które latają tylko w snach i perwersyjna Hannah Montana. Ostatni rok nas nie oszczędzał.
Wielkie pieniądze, brudne interesy i walka o władzę. A w tle seria zagadkowych śmierci prominentnych ukraińskich urzędników i biznesmenów związanych z Partią Regionów. W ciągu trzech
To nie koniec wojny. Wiem, że tam wrócę. Choć wspomnienia tego, co już widziałem na pierwszej linii, wryły mi się mocno w pamięć i wracają w najmniej oczekiwanych wariantach.
Polska i Ukraina mają zbyt wiele wspólnych interesów, by wzajemną współpracę potraktować tylko jako odświętne hasło.
- Łączę się z prezydentem Obamą, składając moje najgłębsze kondolencje narodowi polskiemu, rodzinie Kaczyńskich i rodzinom wszystkich tych, którzy zginęli w tej tragedii - napisała w
Opublikowano przy kursie: 17,90 zł , zmiana od tamtej pory: 3,13% Tylko koniec wojny. Zgłoś do moderatora
Na stadionie FNB w Soweto są prezydent USA Barack Obama, sekretarz generalny ONZ Ban Ki Mun, wiceprezydent Chin Li Yuanchao i prezydent Francji Francois Hollande. Świat żegna pierwszego
RdJJ. "Mam ogromnie ciekawe zadanie i potrzebuję twojej pomocy. Nie zawracaj sobie głowy zabieraniem nart". Takie słowa w grudniu 1938 roku Nicholas Winton usłyszał od swojego przyjaciela, Martina Blake'a, ambasadora Brytyjskiego Komitetu ds. Uchodźców z Czechosłowacji. Winton, 29-letni makler giełdowy, właśnie planował zasłużony, dwutygodniowy urlop w szwajcarskich Alpach. Telefon od przyjaciela zmienił nie tylko jego ówczesne plany wakacyjne, ale - przede wszystkim - los 669 czechosłowackich dzieci, głównie żydowskiego pochodzenia. Sir Nicholas Winton, nazywany na świecie "brytyjskim Schindlerem", przez 50 lat ukrywał prawdę o tym, czego dokonał u progu II wojny światowej. Do końca życia uważał, że to, co zrobił, było po prostu jego zadaniem do wykonania. Martin Blake, przyjaciel, który wykonał ten słynny już telefon do sir Nicholasa, był zaangażowany w pomoc Żydom przebywającym w obozach dla uchodźców. Byli nimi ludzie, którzy uciekli z zajętej przez Niemców części Czechosłowacji - Kraju Sudeckiego. W październiku 1938, na mocy układu monachijskiego, Niemcy przejęły to terytorium, obejmujące pogranicze czesko-niemieckie i czesko-austriackie. Mieszkający tam Żydzi, w obawie o swoje bezpieczeństwo, przenieśli się w głąb kraju. Bo choć nikt nie przewidywał wówczas jeszcze okrucieństw Holocaustu, to coraz częstsze prześladowania Żydów stawały się ponurym faktem. Przypieczętowała je "kryształowa noc" - barbarzyński pogrom wycelowany w ludność żydowską i jej kulturę w nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku. Widmo wojny stawało się coraz bardziej realne. W tej sytuacji trzeba było zrobić coś, żeby pomóc jak największej liczbie niewinnych ludzi. Nicholas Winton nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Brytyjczyk zdecydował się poświęcić swój urlop na wyjazd do Pragi - chciał zobaczyć, co może zrobić dla uchodźców. Na miejscu przekonał się, że żyją oni w bardzo ciężkich warunkach. Trwała zima, brakowało im dosłownie wszystkiego, przebywali w prowizorycznych namiotach, bez ciepłej odzieży. 150 tys. uchodźców, pozbawionych możliwości emigracji do jakiegokolwiek innego kraju, było zdanych przede wszystkim na siebie. Brytyjski Komitet próbował im pomagać, ale zajmował się wybiórczo dorosłymi, osobami starszymi i, przede wszystkim, uchodźcami politycznymi. Winton zrozumiał, że dzieci pochodzenia żydowskiego, uznawane przez nazistowskie Niemcy, podobnie jak ich rodzice, za wrogów, są pozbawione jakiejkolwiek opieki. Nikt się też nimi nie zainteresuje. Wiedział, że nie będzie mógł ocalić wszystkich, ale wierzył, że może uda mu się uratować choć część z nich, walcząc o ich bezpieczny azyl w Wielkiej Brytanii. Podstęp na papierze "Wychodzę z założenia, że jeżeli coś nie jest niemożliwe, to musi istnieć jakiś sposób, żeby to zrobić", mówił w kwietniu 2014 r. w programie "60 Minutes" emitowanym w amerykańskiej telewizji CBS. Do końca pozostał szalenie skromnym i bardzo pogodnym starszym panem. Winton od początku planował masową ewakuację. Miał nadzieję, że uda mu się wydostać za granicę tysiące czechosłowackich dzieci. Jaki był początek jego planu ucieczki? W hotelowej jadalni, przy jednym małym stoliku zorganizował swoje biuro. Wieść o Angliku i jego odważnych zamiarach bardzo szybko rozeszła się wśród uchodźców. Zdesperowani rodzice zaczęli tłumnie odwiedzać Wintona, prosząc o ratunek dla swoich dzieci. "Sytuacja wydawała się beznadziejna, każda grupa uważała, że jest najpilniejsza", przyznawał Winton po latach. Liczba odwiedzających go ludzi i ich prośby przekraczały możliwości działania skromnego Anglika. Nicholas cierpliwie starał się znaleźć najlepsze rozwiązanie, ale musiał też dokonywać wyborów. Wybierał dzieci z rodzin, których, jak sądził, Hitler będzie chciał się pozbyć w pierwszej kolejności. Kiedy Winton skompletował listę nazwisk, udał się do Wielkiej Brytanii, gdzie przekonał brytyjski rząd do potraktowania jego działań niezwykle poważnie. Zrobił to na drodze drobnego podstępu: przedstawił rządowi dokument napisany na papierze Brytyjskiego Komitetu ds. Uchodźców, na którym dodał dopisek "Sekcja Dziecięca" i podpisał się jako przewodniczący. W ten sposób mógł uruchomić w Londynie biuro "sekcji dziecięcej", którym zarządzała... jego matka. Organizacja działała dzięki wsparciu wolontariuszy. Nicholas nie zrezygnował ze swojego dotychczasowego życia: w ciągu dnia pracował jako makler, a wieczorami i nocą walczył o przyszłość czechosłowackich dzieci. Dla Wintona było oczywiste, że w Wielkiej Brytanii nie uda się znaleźć domu dla wszystkich dzieci w potrzebie. Miał więc nadzieję, że powiedzie mu się namówienie innych krajów do współpracy. Liczył na Amerykanów, ale ci całkowicie odcięli się od pomocy. Winton do dzisiaj nie może zrozumieć tej decyzji. Gdyby Amerykanie chcieli współpracować, udałoby się ocalić znacznie więcej dzieci... Wielka Brytania przystała na przyjęcie małych uchodźców, ale tylko pod warunkiem, że Winton znajdzie dla każdego z nich rodzinę, która zgodzi się je przyjąć. Konieczne było także wpłacenie "depozytu" za każde z dzieci: 50 funtów miało zabezpieczyć ich ewentualny powrót do domu. Winton szukał sponsorów i walczył z brytyjską biurokracją. Okazało się, że to właśnie formalności związane z wizami wjazdowymi były najtrudniejsze. Brytyjscy urzędnicy na kilka miesięcy przed wybuchem wojny uważali, że nic w Europie się nie wydarzy i pośpiech Wintona jest zupełnie bezzasadny... "Musimy pozwolić im odejść" Pierwszy transport dzieci miał miejsce 14 marca 1939 roku. Po raz pierwszy i ostatni "dzieci Wintona" wyleciały z Pragi samolotem. Kolejne siedem transportów nastąpiło już drogą kolejową. Na dzieci w Wielkiej Brytanii czekały rodziny zastępcze. Winton osobiście czuwał nad tym, żeby każde z nich trafiło do właściwej. Osiem transportów, które Brytyjczyk zorganizował od 14 marca do 2 sierpnia 1939 roku, ocaliło dokładnie 669 dzieci. Ostatni transport miał wyjechać z Pragi 1 września 1939 roku, ale wybuch wojny i zamknięcie wszystkich granic kontrolowanych przez Niemcy, całkowicie zniweczyło ten plan. Co stało się z dziećmi z ostatniego transportu? Winton nie wie tego dzisiaj, prawdopodobnie trafiły one do jednego z obozów koncentracyjnych. Świadomość tego, że nie udało się uratować dzieci, które siedziały w pociągu, czekając z nadzieją na opuszczenie kraju, nawiedza go do dzisiaj. W pociągu siedziało 250 dzieci - najwięcej od początku akcji ewakuacyjnej. Co czuły te, które trafiły do nowych rodzin w całkowicie obcym kraju? Przede wszystkim większość z nich wierzyła, że jest to tylko rozwiązanie chwilowe - trochę dłuższe wakacje. Że za dwa, góra trzy miesiące rodzice przyjadą do nich, lub sprowadzą je z powrotem do Czechosłowacji. Tak przecież powtarzali im rodzice, dlaczego mieliby im nie wierzyć... Jednym z ocalonych "dzieci Wintona" była Vera Gissing, autorka biografii Nicholasa Wintona. Vera wyjechała z Pragi razem z siostrą w czerwcu 1939 roku. Miała 11 lat. Swoich rodziców widziała wtedy po raz ostatni. "Możemy próbować się pocieszać, mówiąc, jak wiele miałyśmy szczęścia – nasi rodzice umarli ze świadomością, że zostałyśmy ocalone. Nie widzieli nas rozstrzelanych czy prowadzonych do komory gazowej. Nie czuli tego bólu", wspominała w jednym z wywiadów. Vera pamięta moment, w którym jej mama powiedziała ojcu o tym, że dla dziewczynek jest miejsce w pociągu do Anglii. "Musimy pozwolić im odejść" - słowa ojca do dzisiaj brzmią w jej głowie. Nowe życie Innym z ocalonych przez Wintona dzieci był Lord Alfred Dubs, wieloletni członek brytyjskiego parlamentu. Dubs miał mieć więcej "szczęścia", niż większość uratowanych przez Wintona dzieci: jego ojciec czekał na niego na stacji kolejowej w Liverpoolu. Matka, po uzyskaniu wizy wyjazdowej, miała wkrótce do nich dołączyć. Niestety, oczekiwanie na kobietę znacznie się przeciągnęło. Kiedy wreszcie dotarła do Wielkiej Brytanii, rodzinie nie było dane długo cieszyć się radością z ocalenia. Ojciec Alfreda zmarł, kobieta została sama z dzieckiem w obcym kraju, bez środków do życia. Jednak w obliczu tego, co czekałoby ich w Czechosłowacji, te problemy, mimo wszystko, były możliwe do udźwignięcia. Pierwszy brytyjski dowód tożsamości jednego z "dzieci Wintona" "Bez wątpienia zawdzięczam swoje życie Nicholasowi Wintonowi. Myślę, że szanse na przetrwanie, moje i innych, były naprawdę niewielkie. Bycie Żydem w okupowanej przez Niemcy Czechosłowacji to z pewnością nie najlepsza recepta na przetrwanie", wspominał Dubs w rozmowie z BBC w 2009 roku. Dodawał także: "Wszyscy inni znani nam Żydzi, którzy zostali w Pradze, trafili do obozów koncentracyjnych – większość z nich nie ocalała". W czasie wojny ogromna część z "dzieci Wintona" straciła swoich rodziców, krewnych i znajomych. Najczęściej były to naprawdę małe, nawet nie nastoletnie dzieci. Trudno wyobrazić sobie, co musiały czuć, znajdując się nagle w obcym kraju, wśród zupełnie nieznanych ludzi. Ale równie trudno wyobrazić sobie dramat ich rodziców, którzy musieli podjąć decyzję o wysłaniu swoich pociech na niepewną tułaczkę. Mówiła o tym Lisa Midwinter, kolejna uratowana przez Wintona kobieta: "Pamiętam machające chusteczki i płacz, widziałam dorosłych, którzy nie mogli opanować łez". Midwinter, z domu Dasch, była córką zamożnego żydowskiego lekarza z Cieplic. Kiedy Niemcy zajmowali Kraj Sudecki, Lisa była akurat z mamą poza miastem. Wyjechały na kilkudniowy wypoczynek narciarski. Całe szczęście w porę dotarł do nich telegram od ojca Lisy, który błagał, by pod żadnym pozorem nie wracały do domu. Miały udać się bezpośrednio do Pragi. Rodzicom Lisy udało się, z pomocą Wintona, wysłać córkę do Anglii. Pierwsza rodzina, do której dziewczynka trafiła, nie poradziła sobie ze straumatyzowanym dzieckiem. Z pomocą przyszli jednak przyjaciele rodziców Lisy, którzy zapewnili dziecku schronienie. Jej historia to również jedna z nielicznych zakończonych happy endem. Rodzicom Lisy udało się przedostać z Pragi do Wielkiej Brytanii. Cała rodzina zamieszkała w Stoke-on-Trent, gdzie prowadziła sierociniec dla dzieci z Czechosłowacji. Po latach milczenia Jednym z najbardziej zaskakujących elementów historii Nicholasa Wintona i jego "dzieci" jest to, że przez 50 lat mężczyzna nie mówił nikomu o tym, że przed II wojną światową uratował 669 dzieci. "Tak naprawdę nie trzymałem tego w tajemnicy, po prostu o tym nie mówiłem", rozbrajająco przyznawał w "60 Minutes". Faktycznie, nie powiedział o tym nawet własnej żonie, Grecie. Jak wielkie musiało być zaskoczenie kobiety, która w 1988 roku, robiąc porządki na strychu, znalazła starą skórzaną walizkę ze zdjęciami dzieci, wykazem setek nazwisk i listami od rodziców tych, których ocalił Winton. Materiały znalezione przez Gretę dzisiaj są przechowywane w Jad Waszem - izraelskim instytucie pamięci poświęconym ofiarom Holocaustu. Żona Wintona postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Historię męża opowiedziała dr Elisabeth Maxwell – badaczce Holocaustu i żonie brytyjskiego potentata prasowego Roberta Maxwella. Najpierw Winton stał się bohaterem artykułów prasowych, ale szybko o jego dokonaniach stało się głośno we wszystkich brytyjskich mediach. Jeszcze w 1988 roku Winton został zaproszony do programu BBC "That's Life". Mężczyzna nie miał pojęcia, że trzydzieści osób, które usiadło wokół niego na widowni, było właśnie ocalonymi przez niego dziećmi. "To był najbardziej wzruszający moment w moim życiu... nagle zostałem skonfrontowany z tymi wszystkimi dziećmi, które nie były już przecież dziećmi", wspominał w "60 Minutes". Po programie Winton został zasypany listami z podziękowaniami od innych "dzieci", które zobaczyły go w telewizji. Ocaleni przyjeżdżali z różnych części Zjednoczonego Królestw, żeby osobiście podziękować człowiekowi, który uratował ich od Zagłady. "Nie interesuje mnie przeszłość" W ciągu ostatnich 25 lat Nicholas Winton został wielokrotnie wyróżniony: stał się honorowym obywatelem Pragi, dostał podziękowania od państwa Izrael. W 1998 roku prezydent Czech Vaclav Havel odznaczył Wintona orderem Tomáša Garrigue Masaryka IV klasy, a w 2002 królowa Elżbieta II, w uznaniu dla jego zasług dla ludzkości, przyznała mu tytuł szlachecki. "To wspaniałe, że udało ci się uratować tyle dzieci", miała powiedzieć brytyjska monarchini Nicholasowi. Wśród wielu dowodów uznania dla jego bohaterskich czynów, warto przywołać także zgłoszenie jego kandydatury - w 2008 roku, przez czeski rząd - do Pokojowej Nagrody Nobla. 1 września 2009 roku z praskiego dworca kolejowego odjechał w stronę Anglii "Pociąg Wintona" ze 170 pasażerami. Wśród nich znalazły się 22 osoby, które Winton ocalił w 1939 roku. Dla sir Nicholasa i jego "dzieci" była to piękna, symboliczna podróż. Wielu może zastanawiać, dlaczego Winton, skoro ocalił tyle osób żydowskiego pochodzenia, nie został odznaczony Medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata? Nie mógł dostać tego odznaczenia, bo sam pochodził z żydowskiej rodziny. Jego rodzice przeprowadzili się w 1907 roku do Londynu, przyjęli chrześcijaństwo i ochrzcili swojego urodzonego w 1909 roku syna. Sir Nicholas Winton przez lata zaangażowany był w działalność humanitarną. W czasie wojny był wolontariuszem w Czerwonym Krzyżu, a potem, przez pół wieku, pomagał ludziom niepełnosprawnym umysłowo i osobom starszym. Wspierał budowę kolejnych placówek, głównie domów spokojnej starości. Jak sam mówił: "nie interesuje mnie przeszłość. Myślę, że dzisiaj za bardzo akcentuje się przeszłość, to co się wydarzyło. I nikt nie koncentruje się na teraźniejszości i przyszłości". Pod koniec maja 2014 r. swoją premierę miała biografia sir Wintona, autorstwa jego córki Barbary. 28 sierpnia tego samego roku otrzymał on Order Białego Lwa - najwyższe odznaczenie Republiki Czeskiej, przyznawane cudzoziemcom za zasługi dla kraju.
Mieszkańcy aułu wierzą, że ich przodkowie wysiedli tutaj prosto z Arki Noego, która miała zatrzymać się na płaskim szczycie góry. Historycy widzą w tutejszym ludzie raczej potomków i spadkobierców starożytnej Albanii Kaukaskiej, królestwa istniejącego w starożytności na terenie dzisiejszego Azerbejdżanu i południowego Dagestanu. W 1972 roku powstała droga szutrowa łącząca auł z Qubą, a w 2006 roku prezydent Ilham Alijew wybudował do wsi asfaltową drogę, która po raz pierwszy w historii przybliżyła Hinulug do cywilizacji. Wcześniej było to jedno z najbardziej niedostępnych miejsc w regionie i do dziś we wsi żyją ludzie, którzy pamiętają kilkudniowe podróże do Quby na osłach, a i to – zaznaczmy wyraźnie – jedynie latem. Dziś, te 50 kilometrów najłatwiej pokonać radzieckim jeepem - uazem, który rusza, gdy zapełni się pasażerami na rynku w Qubie. Majestatyczny Hinalug leży na szczycie jakby ściętego wierzchołka góry, przypomina twierdzę, a są i tacy, którzy nazywają go kaukaskim Machu Picchu. Domy pobudowane są tarasowo, jeden na drugim, tak, że dach jednego domu stanowi nie duże podwórko domu powyżej. Ta konstrukcja przywodzi na myśl również pueblo amerykańskich Indiach z Arizony i Nowego Meksyku. Podobnie wyglądają cmentarze na skłonch gór pod wsią. Groby ustawiane są tarasowo. Szare budynki wsi stoją gęsto, a Hinalug jest labiryntem wąskich dróżek. Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Sędziwy Badal Lelajew nie jest zdziwiony, gdy samochód podjeżdża pod jego dom, zbudowany przed 300 laty z rzecznych kamieni. Odkąd na początku XXI wieku belgijski podróżnik, niejaki Marc Eliott, napisał najlepszy dotychczas przewodnik po Azerbejdżanie, Badal stał się w nim gwiazdą-przewodnikiem. Woził na koniach po okolicy i tłumaczył nieznającemu języka Eliottowi lokalne tradycje. Belg dostał ponoć mercedesa klasy C - w nagrodę od starego Haidara Alijewa za propagowanie turystyki w kraju. Jest pora obiadu i córka Badala, Latifa, oraz synowa Jegiana donoszą jedzenie do jadalni mężczyzn, kładą na zasłanym ceratą dywanie. Żona gospodarza, Gionnose, ukradkiem dogląda przez szybę, czy wszystko gra. W górach je się baraninę i nabiał pochodzący od owiec. Warzywa i owoce są rzadkością. W surowej okolicy nie rośnie nic, nawet mąkę na służące za pieczywo placki przywozi się z dołu. Przez większość roku Hinalug jest odcięty od świata. Rozrywką kobiet pozostaje wtedy tkanie dywanów, mężczyźni popijają, polują i oglądają telewizję z anten satelitarnych. Foto: Shutterstock Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan - Do końca czasów radzieckich mieszkało tu 2,5 tys. osób - mówi gospodarz. - Nie mogliśmy swobodnie się poruszać, bo władze radzieckie nie chciały, żebyśmy widzieli, jak żyją inni. Mieliśmy wierzyć, że nasze ciężkie życie na szczycie wysuszonej słońcem bądź ściętej lodem góry jest normą. Zaczęliśmy żyć w miarę normalnie, gdy upadał ZSRR. Ale wtedy wybuchła wojna z Ormianami o Górski Karabach. Mieszkańcy aułu, którzy posługują się zupełnie niezrozumiałym dla sąsiadów językiem chinalugijskim, poszli na wojnę. A ponieważ nikt ich nie rozumiał, sami zaś znali azerski, zaczęli masowo służyć w armii jako szyfranci. - Byliśmy jak ci Navaho, co pomagali Amerykanom przeciw Japończykom - śmieje się Lelajew. Foto: Shutterstock Stary cmentarz w Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Po wojnie i późniejszych migracjach, ludność aułu skurczyła się do 1700 osób i nadal się zmniejsza. Młodzi uciekają na dół w poszukiwaniu pracy, a także partnerów na życie. Przyjeżdżają jedynie, żeby doglądać dobytku i dziadków. Nie buduje się nowych domów. - Ostatnio młoda para kupiła za 500 dolarów cały urządzony dom - krzywi się Badal. - Młodzi mają dość zamknięcia, a to ono stanowiło naszą siłę. Foto: Alizada Studios / Shutterstock Mieszkańcy Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Sulejman Garibow należy do starszyzny Hinalugu. Jako człowiek pobożny i z szanowanej rodziny cieszy się w wiosce autorytetem. Odkąd niedawno umarli najstarsi, on, choć jeszcze w kwiecie wieku, jest strażnikiem miejscowej tradycji. Jego zgarbiona matka parzy herbatę w samowarze, ustawionym pod plakatem Al Kaaby (świętego kamienia z Mekki) i ostatnią fotografią legendarnego imama Kaukazu Szamila. Szamil, który w XIX w przez 30 lat przewodził powstaniu górali Dagestanu, Czeczenii i Inguszetii przeciw Rosjanom, czasami zapuszczał się ponoć tutaj. Foto: Shutterstock Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Za oknem rżenie koni. Do chaty wchodzi paru młodych, zziajanych chłopaków. To Lezgini z wioski Laza. Jechali przez góry cały dzień, aby przenocować tu i rankiem iść na grób Pira Dziapbara Baby Effendi, który po śmierci udał się prosto do Mekki. Pir to na Kaukazie święty mąż. Mogiłę otacza się czcią. Dzieci i wnuki Pira też noszą znamię świętości, a Sulejman jest jednym z dalekich potomków drugiego lokalnego Pira Ahmeda Effendi, żyjącego pod koniec XVIII w. Jest z nimi dziewczyna. Wiele kobiet przed poczęciem dziecka i już w ciąży chodzi do świętych miejsc, by dzięki modlitwom zapewnić pomyślne rozwiązanie (w jednej z bakijskich gazet ukazała się reklama kliniki leczącej bezpłodność: "Kobieto! Nie musisz chodzić do Pira! Wstąp do nas!"). Foto: Ekaterina McClaud / Shutterstock Dzieci z Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Pierwszy raz odwiedzam Hinalug, gdy przychodzi dobra nowina: ma powstać nowoczesna, asfaltowa droga i mosty na rzekach. To dla mieszkańców być albo nie być. Prace zaczynają się od Quby i idą w błyskawicznym tempie. Auł czeka niezwykłe wydarzenie: zza gór, znad morza, z pustynnego półwyspu Apszerońskiego, pierwszy raz w historii do osady przyjedzie chan i prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew. - Te 50 km asfaltu może uratować Hinalug i nasze życie – oceniają wtedy mieszkańcy. - Trzeba zbudować szpital, sprowadzić nauczycieli, przywrócić nadzieję. W przeciwnym razie wymrzemy jak mamuty. Foto: Shutterstock Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Starsi zdają sobie sprawę, że ich sytuację mogliby podreperować turyści, których w pierwszych latach XXI wieku przyjeżdża może trzydziestu rocznie. Z drugiej strony się ich obawiają. Badal pokazuje zdjęcie amerykańskiej turystki, która mizdrzy się, ubrana prawie w slipy. - Tego się boimy - cedzi. - Zatracenia granicy między tradycją a nowoczesnością. Nie wiemy, jak z tym żyć. Podobne obawy mieli lata temu gruzińscy Swanowie. Do Swanetii można się było dostać wyłącznie ze swanską "ochroną". Dziś jednak w Mestii rozkwita turystyka, a turyści z całego świata, którzy tak polubili egzotyczny Kaukaz południowy, odcięty przez dziesięciolecia przez żelazną kurtynę, dziś chętnie i dość masowo już zaglądają również o do Hinalugu. Prawdopodobnie życie w wiosce zmieniło się przez ostatnią dekadę bardziej dynamicznie, niż przez ostatnie setki lat. Mieszkańcy jednak wydają się zadowoleni. Nowa, porządna droga zbliżyła Hinalug do współczesnego świata i co tu dużo mówić – zapewniła do niedawna odizolowanej wsi stały napływ gotówki. Foto: Shutterstock Okolice Hinalug (Xinaliq), Azerbejdżan Jeśli wierzyć mieszkańcom Hinalugu - przetrwali oni biblijny Potop, więc czemu by nie mieli przetrwać potopu turystów. Można mieć tylko nadzieję, że nowa arka nigdy już nie będzie im potrzebna.
Więź 1/2012 Łukasz Grajewski, Mirosław Jankowiak Pińska szlachta – Wiesz, co o Tobie powiedział Statkiewicz? – A co? – On powiedział, że nie jesteś szlachcicem. – Co? Tak mnie znieważył? Wnet mu pokażę swoje szlachectwo! Wincenty Dunin-Marcinkiewicz, Szlachta pińska Wincenty Dunin-Marcinkiewicz był drobnym szlachcicem, niezłym literatem i wielkim przyjacielem ludu białoruskiego. Pisał po białorusku, a jednym z efektów jego pracy był utwór teatralny Szlachta pińska z 1866 roku. Opisał w nim obraz mieszkańców Pińska i innych poleskich okolic, biedną szlachtę od chłopów nie różniącą się wcale, ale mającą duże poczucie własnej wartości. Niespełna 150 lat po publikacji Dunina-Marcinkiewicza, kreślimy jej nowy, współczesny rozdział. Szlachta i basta Irynę Kozak spotykamy siedzącą przy malutkiej niebieskiej kapliczce. Dłubie zaciekle kijkiem w ziemi, myślami jest gdzieś bardzo daleko. – Przed wojną stała tu cerkiew. Komuniści liny zaczepili, traktor podłączyli. Ot, taka polityka durna była w naszych wszystkich republikach – wzdycha. Nową kapliczkę już za Łukaszenki wybudował pewien miejscowy. Dorobił się w Ameryce i dwa tysiące dolarów przeznaczył na zbożny cel. – Tych komunistów to ludzie przeklinali. Oni w Boga przestali wierzyć. I wiecie co? Ci, którzy burzyli, to wszyscy młodo umarli. Jeden na motorze się rozbił, drugi pijany głowę rozwalił – kijek w rękach staruszki nie przestaje pracować. – Kim jesteśmy? Białoruskimi Poleszukami – mówi z przekonaniem. – Mówimy trochę po ukraińsku, trochę po białorusku, trochę po polsku. Wieś, w której mieszka Iryna Kozak, nazywa się Stajki i leży na terytorium białoruskiego Polesia, nieopodal granicy z Ukrainą. Kilkanaście drewnianych chat po obu stronach drogi. Tak zaczęto budować tu za Królowej Bony, która ziemie pińskie i kobryńskie posiadła we wczesnych latach XVI wieku. Rzemieślnicy z Włoch i Holandii tchnęli odrobinę cywilizacji w poleską głuszę. – Chciałabym, aby koło kaplicy postawili pomnik ofiarom wojny. Tylu ludzi zginęło… Tu kiedyś kilkadziesiąt chat było, dzieci pełno, a teraz? Siedmiu ludzi, wszyscy z garbami i kijkami. Ot, takimi jak mój – łza Iryny spada do świeżo wydrążonej kijkiem dziury. – A Stajki to kiedyś była szlachecka wieś. Ale o tym, to niech Wam mój syn opowie. Aleh Kozak gości nas w rozpiętej koszuli, eksponując swój wielki brzuch. – Mama, zrób nam jajecznicę, pomidorów naszych przynieś, koniecznie muszą skosztować – w roli gospodarza Aleh czuje się doskonale. – Historię trzeba znać – rozpoczyna swą gawędę. – Ten nasz Łukaszenka nieszczęsny w ogóle o historię nie dba, a tu przecież Wielkie Księstwo Litewskie było. Nasi przodkowie walczyli z Krzyżakami pod Grunwaldem – stwierdza zadowolony. Według Aleha, Stajki to wieś szlachecka. Tu od zawsze mieszkała szlachta i basta. A po czym poznać szlachtę? – No, chodzili tak samo ubrani, pieniędzy też za dużo nie było. Najłatwiej to po nazwisku. Szlacheckie kończą się na –cki: Dubiniecki, Ostrowiecki. Ale my Kozaki, też ze szlachty – dodaje i wyjmuje zdjęcie swoje pradziada, który służył w Armii Polskiej. – Zresztą sami zobaczycie, jak pojedziecie do wsi obok. Chojno to wieś chłopska. Tam was nikt nie nakarmi. Do chaty może wpuszczą, ale na tym koniec. U mnie zostańcie, po szlachecku was ugoszczę i rybek połowimy – zaprasza ochoczo. W końcu żegna nas wraz z matką po przyjacielsku, zostawia swój adres i telefon – jak znów będziecie, to musicie nas odwiedzić. Soroczki i kapelusze Jesteśmy w gościach u Kleofasa Siewieryna, który jest mistrzem poleskiego rękodzielnictwa. „Żaden festiwal w kraju nie obejdzie się bez jego tradycyjnych słomianych kapeluszy” – można wyczytać w jednym z przewodników po Pińszczyźnie. Takie nakrycia głowy zdobiły niejedną poleszucką głowę. A Poleszuk to kiedyś było zjawisko, dziwo prawdziwe. W międzywojniu przyjeżdżano na Polesie, żeby badać żyjący wśród bagien i lasów prymitywny lud poleski. Ferdynand Ossendowski, Józef Obrębski, Melchior Wańkowicz czy Józef Mackiewicz – przyciągała ich magia przyrody i prostota mieszkających tu ludzi. Kleofas Siewieryn malowniczo opisuje wygląd Poleszuka. – Najbardziej charakterystyczne były łapcie, obuwie wyplatane z łyka brzozy. Chodziło się w takich cały rok – opowiada, trzymając w ręku łapcie własnej roboty. – Oj nie były wytrzymałe. Jak się ludzie wyprawiali do miasta, to i dwie pary na zapas trzeba było zarzucić na ramię. Prawdziwe buty kupowało się u Żyda. W Dawidgródku robili i sprzedawali po wsiach. Ludzie rzadko je ubierali, do cerkwi w łapciach albo boso chodzili i przed samym wejściem nakładali – opisuje z uśmiechem. Chata Siewieryna pełna jest łapci, kapeluszy i tradycyjnych poleskich koszul, zwanych soroczkami, które miejscowa ludność szyła z tkanego własnoręcznie z lnu. – Teraz już nikt tak nie chodzi. W sklepach jest wystarczająco towaru – dodaje, prezentując odzieżowe relikty. – Chcecie wiedzieć, skąd taka nazwa wsi? Wólki powstały po zniesieniu pańszczyzny na terenach trudno dostępnych, gdzie chłopów zostawiano samych sobie. Tutaj powstała Mała Wólka, a cztery kilometry dalej jest Duża Wólka. Dlaczego tak? Bo tutaj mieszkało trzynaście osób, a tam czternaście. – Do naszej Małej Wólki podczas wojny przyjechali Niemcy – Siewieryn kontynuuje swoją opowieść. – Na wozie postawili megafon i puszczali w kółko: „Nie bójcie się, wyjeżdżajcie do pracy do Trzeciej Rzeszy”. Sam się nikt nie zgłosił, ale i tak nas w końcu w czterdziestym trzecim zabrali. Wywieźli do Mulhouse we Francji, gdzie pracowaliśmy w fabryce po dwanaście godzin dziennie. Wraz z Siewierynem przenosimy się na główną ulicę Małej Wólki. – Gdy Francuzi przywieźli nas z powrotem, to okazało się, że Niemcy spalili nasze domy – mówi. Odbudowaliśmy, choć teraz większość stoi już pustych. O tamtych czasach to cztery osoby pamiętają, tylko tyle nas starych zostało. Szwedów wrzątkiem zwalczali – W polskiej szkole skończyłem cztery klasy. Siedem lat to trwało, bo do trzeciej chodziło się dwa lata, a do czwartej trzy. Z nauczycielem po polsku rozmawialiśmy, a ze sobą, proszę pana, po swojemu, tak jak z wami teraz rozmawiam – 87-letni Władimir Ostrowski mieszka w Dzikowiczach, wsi malowniczo położonej nad Prypecią. Dzikowicze to wieś szlachecka. – Jeden z Ostrowskich był dowódcą w oddziałach Wielkiego Księstwa Litewskiego, a jak Szwedzi nas później napadli, to moi przodkowie wrzątkiem ich oblewali, o wieś walczyli – opowiada Ostrowski, który, jak na swoje 87 lat, zadziwia energią i jasnością umysłu. W chacie naprzeciwko mieszka Michał Dzikowiecki, który opowiada nam tę samą historię. Widocznie ich przodkowie walczyli ramię w ramię ze szwedzkim potopem. – Mnie nikt nigdy Poleszukiem nie nazywał. Mojego ojca polska władza bardzo ceniła – mówi. – Teraz ludzie śmieją się ze szlachty, wytykają nas, proszę pana, palcem. Wieś wykupili działkowcy, przyjeżdżają, a historia w ogóle ich nie interesuję. My w tych dwóch chatach z Dzikowieckim się trzymamy. Dwóch ostatnich przedstawicieli szlachty z Dzikowicz bierze nas nad brzeg rzeki Prypeć, gdzie wspominają: – Tu do wojny była piękna piaszczysta plaża – zaczyna Dzikowiecki. – Ludzie przyjeżdżali, grali w piłkę, pływali. Wszystko wyglądało inaczej. Błota były wszędzie. W takich oto czajkach pływaliśmy do krów na pastwisko – pokazuje tradycyjne drewniane łódki przywiązane do starego, zmurszałego mostka. – Do cerkwi też tylko łódką można się było dostać. Dziesiątki czajek podpływało pod sam płot. – A tutaj ryby łowiliśmy – wskazuje palcem Ostrowiecki. – Żydzi od nas kupowali, 50 groszy za kilogram płacili. Płynęli potem do Pińska, gdzie mieli swoje lodownie. A potem dalej: do Warszawy, do Poznania. Tylko, że tam już 2 złote za kilogram dostawali – mówi. Później, podczas obiadu opowiada o handlowej stolicy regionu, jaką był Pińsk. Pod plac targowy, urządzony w centrum miasta, nieopodal pofranciszkańskiego Kościoła, podpływała okoliczna ludność. Dziesiątki czajek wypełnionych towarami cumowało przy brzegu rzeki Piny. Dziś kościoła już nie ma. W 1953 r. został wysadzony przez komunistyczne władze. Plac targowy wybrukowano kostką, a pieczę nad nim sprawuje towarzysz Lenin, podobno jeden z największych na terytorium Białorusi. Co gruncik – Skirmuncik 30 kilometrów na wschód od Pińska, znajdują się Biżerowicze, słynne z obecności rodu Ordów. Ordowie, których nazwisko słusznie kojarzy się z mongolską Ordą, pochodzą od Dżyngis Chana. A przynajmniej tak mówi Maria Janicka, której rodzice pracowali w rezydencji Ordów w Biżerowiczach. – Pałac miał dwa piętra, a ganek wsparty był na czterech kolumnach. Mój ojciec pracował u pana jako ogrodnik. Jako mała dziewczynka latałam po tym ogrodzie. Jeszcze pamiętam grusze, jabłka, pomidory. Jak pan samochodem przyjechał to goniliśmy i spaliny wdychaliśmy. Takie to było dla nas wtedy ciekawe – śmieje się serdecznie. – Za pałacem była fabryka spirytusu. Jak bolszewicy przyszli, to najpierw zburzyli, a później wiadrami spirytus brali. Ziemię kopali i samogon pędzili. Pałac zburzono i nawet pański cmentarz się nie ostał. Ludzie rozkopali szukając złota – dodaje Janicka, która po wojnie kazała sobie zmienić narodowość w paszporcie z polskiej na białoruską. Losy dorobku Ordów ukazują smutne dzieje ziemiaństwa, które kojarzone z opcją propolską często angażowało się w sprawę białoruską. I tak Roman Skirmunt, przedstawiciel starego poleskiego rodu, wspierał dążenia białoruskiego narodu do niepodległości, finansując białoruskojęzyczną prasę. W lipcu 1918 r. objął tekę ministra w rządzie Białoruskiej Republiki Ludowej, quasi-państwa będącego przejawem dążeń niepodległościowych Białorusinów. W 1939 r. na majątek Skirmuntów w Porzeczu nieopodal Pińska napadło okoliczne chłopstwo, podżegane przez sowiecką agenturę. Roman Skirmunt wraz z rodziną został brutalnie zamordowany, a majątek rozgrabiony. Popularna rymowanka „Co gruncik – Skirmuncik, co morda – to Orda”, cytowana przez Marię Janicką, przestała być aktualna. Requiem – My byliśmy pińską szlachtą, a Polacy próbowali nas spolaczyć – z pustego oczodołu Wiaczesława Szałomieckiego co rusz ciekną łzy. Nie wiadomo, czy to wspomnienia tak go wzruszają, czy to po prostu defekt sędziwego ciała. Siedzi na ławeczce przystanku autobusowego. Na tabliczce z rozkładem jazdy odczytujemy zamazaną nazwę wsi: Szałomicze. – No a jakże! – wzburza się pytany o powiązania pomiędzy jego nazwiskiem a nazwą wsi. – Szałomiecki walczył w postaniu przeciwko carowi. Tam, gdzie jezioro było – pokazuje palcem w bliżej nieokreślonym kierunku – tam pojmano powstańców. Wszystkich wysłano na Sybir – zamyśla się. – Powstańcy, zasrańcy – do rozmowy włącza się towarzysz z ławki obok. – Co ty im za brednie wygadujesz? Jakaż to z nas szlachta? – głośno komentuje i przedstawia się. Arkadyj Połchowskij nie jest typem sentymentalnym, jak Szałomiecki, jego kolega. – Za cara, za pańskiej Polszy, za sowietów, teraz też to wszystko gówno, a nie życie. Szałomiecki wstaje, opierając się o laskę i ripostuję: – Jak nie szlachta? Jak chłopi panu drogę budowali, to my nie musieliśmy. Podymnego i świetlnego też nie płaciliśmy – tłumaczy. Wyjaśniają, że podymne trzeba było płacić za dym z komina, który leciał na drogę, a jak ktoś miał za duże okno i za dużo światła mu wpadało do chaty, to płacił świetlne. – I co z tego, skoro chleb na liściach klonu do pieca wsadzaliśmy i tak, jak wszyscy piekliśmy – kontruje Połchowskij. W końcu obaj zgadzają się co do istnienia szałomickich powstańców styczniowych. – Jeszcze przed wojną, w 1939 roku wójt, też Szałomiecki, postawił powstańcom pomnik z orłem, koło tego jeziora, gdzie zginęli. Jak ludzie widzieli, że sowieci się zbliżają, to rozebrali i wrzucili do wody – relacjonuje Połchowskij. Potomek wójta przypomina sobie drugą zwrotkę hymnu polskiego. – Dał nam przy-kład Bo-na-parte – niezdarnie intonuje, a z oczodołu znów płynie łza. Arkadyj stuka się w głowę: – Ech, widzicie go! Toż to wariat. Posłuchajcie mnie przez chwilę. Tu wszędzie błota były, na boso do lasu chodziliśmy. W czasie wojny gnębili nas policaje, a musicie wiedzieć, że to sami Ukraińcy byli. Jak po wojnie kołchoz zbudowali, to trzeba było konia oddać. Potem 30 lat jeździłem na traktorze. A teraz wieś umiera, dlatego wam to wszystko mówię. Tylko tak piszcie, żeby nas jeszcze na koniec nie wysłali do więzienia. Łukasz Grajewski, Mirosław Jankowiak Łukasz Grajewski - ur. 1985. Socjolog, absolwent Studium Europy Wschodniej UW. Pracuje w trzecim sektorze, prowadzi projekty edukacyjne i kulturalne w państwach Europy Wschodniej. Redaktor portalu o Partnerstwie Wschodnim Mieszka w Warszawie. Mirosław Jankowiak - ur. 1979. Filolog i kulturoznawca, adiunkt w Instytucie Slawistyki PAN, ekspert do spraw Białorusi i Łotwy w Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego. Zajmuje się Białorusią, Łotwą oraz Polakami zamieszkującymi obszar b. ZSRR. Mieszka w Legionowie. opr. aś/aś
Autor: Paweł Czechowski Tagi: Wywiady, Historia wojskowości, Książki, II wojna światowa, Polska, Niemcy, Austria, SzwajcariaOpublikowany: 2020-08-18 15:56Licencja: wolna licencjaWokół niemieckiej agresji na Polskę we wrześniu 1939 roku narosło wiele historycznych mitów. Które z nich są powtarzane najczęściej? Jakie były kluczowe momenty wrześniowych walk? Pod jakimi względami Polska była dobrze przygotowana, a gdzie pojawiły się poważne braki? Między innymi o tym rozmawialiśmy z dr. Robertem Forczykiem, historykiem, byłym żołnierzem Army oraz autorem książki „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”.Paweł Czechowski: Jak wiele mitów funkcjonuje wciąż wokół niemieckiej inwazji na Polskę? Które z nich należy uznać za najpoważniejsze błędy? Dr Robert A. Forczyk jest absolwentem studiów historycznych na University of Notre Dame. Służył w armii amerykańskiej jako czołgista, a następnie oficer zwiadu w latach 1983-2003. W 1993 roku uzyskał tytuł doktora filozofii na University of Maryland. Obecnie jest konsultantem w sprawach lotnictwa w Waszyngtonie. Dr Forczyk jest autorem ponad 30 książek historycznych, w tym wydanej niedawno Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939 . Jego główne zainteresowania badawcze dotyczą historii wojskowości Azji i Europy. Polscy dziadkowie dr. Forczyka pochodzili z Łodzi i Tarnowa. Robert Forczyk: Istnieją trzy podstawowe mity na temat niemieckiej kampanii w Polsce w 1939 roku:• Niemiecka Luftwaffe niszcząca polskie Lotnictwo Wojskowe na początku walk i to głównie na ziemi.• Polska doktryna wojskowa jako głupia, przestarzała i nazbyt uzależniona od wojsk konnych (w tym zawiera się też np. mit o polskiej kawalerii szarżującej na niemieckie czołgi).• Polska armia jako siła wyposażona w przestarzały sprzęt, a do tego bez środków do opracowania nowoczesnej błędem zagranicznych historyków – wzmocnionym przez niemiecką propagandę wojenną – było twierdzenie, że polska armia była przestarzała zarówno pod względem wyposażenia, jak i planowania. W rzeczywistości, poza kwestią samolotów myśliwskich, Wojsko Polskie w 1939 roku posiadało najnowocześniejsze uzbrojenie w wielu obszarach i wiedziało, jak prowadzić nowoczesną kampanię wojenną. Czołgi 7TP na manewrach (domena publiczna). Co 1 września 1939 roku stanowiło o sile niemieckiej armii – w aspekcie jakościowym, a nie ilościowym? Niemieckie dywizje pancerne dały Wehrmachtowi skoncentrowaną, mobilną siłę uderzeniową o dużej mocy. Obie strony miały czołgi, a najlepszy spośród polskich, 7TP, był równie dobry jak większość niemieckich czołgów. Polskie czołgi nie były jednak używane w masie. Gdyby Wojsko Polskie połączyło zarówno zmechanizowane brygady kawalerii (np. 10 BK, Warszawska BK), jak i dwa oddzielne bataliony czołgów, mogłoby utworzyć jedną własną dywizję pancerną.• Niemiecka artyleria polowa (10,5 cm i 15 cm) przewyższała większość polskiej artylerii polowej i została skoncentrowana, aby zapewnić dużą siłę jednak armia niemiecka nie miała w 1939 r. wielkiej przewagi jakościowej nad Wojskiem Polskim. Podobnie jak Polacy, Niemcy byli bardzo zależni od transportu konnego przy przemieszczaniu artylerii i zaopatrzenia. Co więcej, większość niemieckich jednostek rezerwowych była wyposażona w przestarzałą broń z czasów I wojny światowej lub w taką, którą przejęli wcześniej od Czy wspominana już ówczesna polska doktryna (i taktyka) wojskowa stanowiła właściwą odpowiedź na agresję Wehrmachtu? Nie. Polska doktryna wojskowa została stworzona przede wszystkim do walki z Armią Czerwoną, która nie była silnie zmechanizowana aż do lat stały się poważnym zagrożeniem dopiero w 1937 roku. Po śmierci marszałka Piłsudskiego polski Sztab Generalny przeprowadził badania, z których wynikało, że polskie siły zbrojne muszą zostać zmodernizowane, ale program ten miał zająć co najmniej pięć lat. Niemcy zaatakowały, podczas gdy Wojsko Polskie były dopiero w połowie programu dowódcy wojskowi nie spodziewali się ponadto szybkiego tempa działań wroga – przewidywali, że będą mieli więcej czasu na mobilizację i rozmieszczenie swoich sił, dlatego główny nacisk położyli na rozpoczęcie decydującej kontrofensywy pod Warszawą. Obsługa 37 mm armaty przeciwpancernej Bofors. Na zdjęciu żołnierze z Dywizjonu Przeciwpancernego 10 Brygady Kawalerii, ćwiczenia w roku 1938 (domena publiczna). W szerszej perspektywie, perspektywie całego dwudziestolecia międzywojennego – co Polska uczyniła dobrze (a co źle) w aspekcie wojskowym? Dowództwo Wojska Polskiego trafnie przewidziało zapotrzebowanie na nowoczesne działa przeciwlotnicze oraz przeciwpancerne i zainwestowało swoje skromne środki w produkcję doskonałych 37-mm działek przeciwpancernych Bofors i 40-mm dział przeciwlotniczych. Jednakże na początku wojny tej broni było wciąż zbyt mało, a Polska była zmuszona eksportować część tego uzbrojenia do Wielkiej Brytanii i Francji w celu zbierania czołgów konstrukcji polskiej i zmechanizowanie dwóch brygad kawalerii były krokiem we właściwym kierunku, ale nie udało się uzyskać wystarczających środków na ukończenie tych procesów w odpowiednim jednostki polskiej armii były odpowiednio wyszkolone i dobrze dowodzone przez zawodowych oficerów, potrafiły też świetnie radzić sobie w działaniach chodzi o błędy, Polska powinna była zbudować więcej fortyfikacji w celu ochrony kluczowych przepraw przez rzeki, takie jak Warta. Powinna była też zainwestować w zakup większej liczby min przeciwpancernych (które w rzeczywistości były niedrogie).Największym błędem było nieutworzenie dowództwa korpusu, przeznaczonego do kontrolowania dwóch lub więcej dywizji. Struktura grupy operacyjnej (GO) nie radziła sobie dobrze w walce, utrudniając koordynację podległych jednostek. Natomiast dowództwo korpusu niemieckiego mogło kierować jednocześnie 2-4 książkę Roberta Forczyka pt. „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”Robert Forczyk„Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”40,99 złTytuł oryginalny: „Case White. The Invasion of Poland in 1939”Wydawca: Dom Wydawniczy RebisTłumaczenie: Jan Czy przed wrześniem 1939 r. istniała realna szansa, że pakt Ribbentrop-Mołotow nie zostanie podpisany? Niemiecko-sowiecka współpraca wojskowa sięga roku 1925, a oba państwa zamierzały w pewnym momencie podjąć działania napastnicze, więc pakt Ribbentrop-Mołotow wpisał się we wzorzec antypolskiej polityki ZSRR i Niemiec. Było jednak możliwe, biorąc pod uwagę wrogość między reżimem nazistowskim a reżimem komunistycznym, że porozumienie mogło nie dojść do skutku w 1939 r., ponieważ żadna ze stron tak naprawdę nie ufała drugiej. Gdyby pakt nie został podpisany, Hitler prawdopodobnie zdecydowałby się najpierw opanować tylko Gdańsk. Podpisanie paktu. Od lewej stoją: szef działu prawnego niemieckiego MSZ Friedrich Gauss, niemiecki minister spraw zagranicznych Joachim von Ribbentrop, Józef Stalin oraz minister spraw zagranicznych ZSRR Wiaczesław Mołotow (domena publiczna). Jakie były kluczowe momenty kampanii wrześniowej, które zadecydowały o jej przebiegu, poza inwazją sowiecką 17 września? Co zawiodło po polskiej stronie? Czy inne decyzje polskiego dowództwa mogły zmienić wynik walk? Decyzja o rozlokowaniu Korpusu Interwencyjnego pod Gdańskiem postawiła Armię „Pomorze” w trudnej sytuacji i została ona szybko pokonana, w ciągu trzech dni.• Porzucenie kluczowych miast przy granicy, takich jak Bydgoszcz i Częstochowa, umożliwiło Niemcom ściganie i nękanie cofających się sił polskich. Decyzja o wycofaniu się z linii Warty doprowadziła do załamania obrony.• Przedwczesne zaangażowanie Armii „Prusy” zmarnowało rezerwę strategiczną.• Wstrzymanie wysokiej jakości jednostek, takich jak 1 Dywizja Piechoty Legionów w Wilnie, zamiast przeniesienia ich do Warszawy przed gdyby polskie dowództwo rozkazało obronę większych miast, niemiecki natarcie zostałby spowolnione. Dywizje pancerne były w miastach bezużyteczne, a Niemcom brakowało Czego dzisiejszych Polaków może nauczyć historia pierwszych tygodni II wojny światowej? Nie liczcie na to, że obce narody uratują Polskę, ponieważ na pierwszym miejscu postawią własny interes.• Nie polegajcie na pasywnej obronie, ponieważ przekazuje ona inicjatywę wrogowi. Warto dokładnie zbadać podejście Izraela do obrony, ponieważ przetrwał on dziesięciolecia w otoczeniu wrogich sąsiadów, będąc przygotowanym do uderzenia jako pierwszy, gdy było to konieczne. Polska może powstrzymać obcą agresję tylko wtedy, gdy ma środki do aktywnej obrony (np. przez uderzanie w cele poza jej granicami).• Nie opuszczajcie terytorium Polski bez walki. Wykorzystujcie wszystkie zasoby, takie jak cywilna siła robocza, do tworzenia nowych umocnień (np. takich jak okopy, barykady uliczne w Warszawie).• Agresor może dążyć do wykorzystania wewnętrznych podziałów politycznych w Polsce. Zarówno Niemcy, jak i Sowieci użyli podziałów etnicznych i politycznych, aby uderzyć polski rząd. Żołnierze polscy (domena publiczna). Na koniec chciałbym zapytać o Pańską perspektywę badawczą, ponieważ wydaje mi się to bardzo interesujące. Służył Pan wiele lat w armii amerykańskiej. Czy perspektywa byłego żołnierza pozwala lepiej zrozumieć historię II wojny światowej, czy w jakiś sposób przeszkadza? Służąc w wojsku, spojrzałem z uznaniem na wiele czynników, które mają wpływ na wynik działań wojennych; często małe rzeczy mogą mieć duże oddziaływanie. Myślę jednak, że trudniej jest zrozumieć historię wojskowości, jeśli rozumie się, jak działa organizacja wojska i podejmowanie pięćdziesięciu lat uczę się historii wojskowości, ale jest kilka rzeczy, o których nie można dowiedzieć się z książek. Uważam, jak napisał rzymski historyk Tacyt, że „tylko umarli widzieli koniec wojny” i że ludzie miłujący wolność muszą zawsze być gotowi bronić swojej wolności przed tymi, którzy próbowaliby im ją książkę Roberta Forczyka pt. „Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”Robert Forczyk„Fall Weiss. Najazd na Polskę 1939”40,99 złTytuł oryginalny: „Case White. The Invasion of Poland in 1939”Wydawca: Dom Wydawniczy RebisTłumaczenie: Jan Szkudliński
Wojna to piekło. Łatwo jednak o tym zapomnieć, kiedy żyje się w jednym z rozwiniętych krajów świata, w którym jedynym konfliktem jest ten, jakie płatki śniadaniowe wybrać lub gdzie wyjechać na wakacje. Fotoreporterzy wojenni to wyrzut sumienia, który uświadamia nam, że gdzieś - wprawdzie kilka tysięcy kilometrów stąd - ale jednak na tym samym świecie lekarz podejmuje decyzję, kogo warto ratować, a kogo własnoręcznie zastrzelić. Mark (Colin Farrell) i David (Jamie Sives) ani razu nie mówią jednak o żadnej misji. W pyle kurdyjskiej pustyni czy w zaadaptowanej naprędce na szpital polowy jaskini, przesyconej smrodem gangreny, nie słyszymy wielkich słów o odpowiedzialności świata ani banałów o tym, ile warte jest życie człowieka. To po prostu ich sposób zarabiania - dobry jak każdy inny, może nawet trochę nobilitujący, a przynajmniej dający nadzieję na sławę. Dwaj przyjaciele przemierzają więc zapalne miejsca świata z aparatem przy oku i obrazują okropności współczesnego konfliktu zbrojnego - z dystansu, oddzieleni od krwi i śmierci wydającą krótki trzask migawką. Prócz tego są całkowicie zwyczajnymi mężczyznami - jeden oczekuje dziecka, drugi ma kochającą żonę. Wszystko zmienia się po jednej z misji, z której Mark wraca sam, poharatany szrapnelami i cudem odratowany. O losie Davida nie wiadomo nic. Danis Tanović to przede wszystkim wybitny dokumentalista, którego głównym celem jest pokazanie, jak wojna okalecza ciało i psychikę człowieka. Choć chce on nadać scenom śmierci maksymalnego autentyzmu, większość akcji toczy się na typowych przedmieściach współczesnej metropolii. To właśnie tam Mark próbuje dojść do siebie, najpierw walcząc z tkwiącym w nim dramatem samodzielnie, potem przy pomocy bynajmniej nie jednoznacznego moralnie teścia, byłego psychoterapeuty (Christopher Lee). Walka z samym sobą i odpowiedzialnością za innych okazuje się o wiele bardziej bolesna niż najmroczniejsza nawet scena z przeszłości fotografa. "Selekcja" to kino kontrastów. Rozrywana artylerią pustynia zestawiona jest z sielską Wielką Brytanią, zaś polowy szpital - z nowoczesnym centrum medycznym. Efekt potęgują również świetne zdjęcia, które zdają się przenosić widza w dwa zupełnie różne światy. Tanović nie moralizuje jednak i nie wzywa do solidarności - zamiast tego potwierdza on odwieczną, metafizyczną w swym wymiarze prawdę, że na wojnie o losie człowieka decyduje czysty przypadek. I być może w tym właśnie upatruje grozy konfliktów zbrojnych, które wybuchają znienacka, pochłaniają przypadkowe ofiary i gwałtownie się kończą. "Selekcja" ma rysy kina psychologicznego, trudno jednak uznać ją za film zaskakujący suspensem. To po prostu konsekwentnie nakręcony dramat z błyskotliwą rolą Colina Farrella. I choć obraz nie mówi nic nowego ani o wojnie, ani o człowieku, to przedstawia tragedię uświadamiając nam, że te dzieją się naprawdę, czasami obok nas. Być może taka konkluzja wielu z was nie poruszy, ale sprawi zarazem, że czasu spędzonego z "Selekcją" nie sposób uznać za jeszcze nie ocenił tej recenzji $percent% użytkowników uznało tę recenzję za pomocną ($ głosy).
tylko umarli widzieli koniec wojny